Co nowego?

13 Kwi

Trzynasty kwietnia. Zapamiętaj tę datę - widzimy się na Dniu Kultury Japońskiej oraz Festiwalu Kultur Azjatyckich w Łodzi.


29 Cze 2019

Zapchajdziury
  • Publicystyka

W przeszłości mieliśmy krótkie gry, które starczały nam na tygodnie czy miesiące rozgrywki. Twórcy sztucznie je wydłużali wprowadzając wysoki poziom trudności, limitując naszą liczbę żyć czy kontynuacji oraz wstawiając etapy, które były niemożliwe do przejścia za pierwszym podejściem. Metoda ta znana już z czasów automatów była podyktowane zwyczajnie chęcią zarobku – za pełną cenę nowej gry nikt nie chciał przecież kupić tytułu, który można realnie ukończyć w trzydzieści minut. Problem długości jednak nadal występuje, niektóre tytuły nastawione na rozgrywkę wieloosobową, przykładowo Call of Duty, próbują nam wciskać zalążki fabuły pod postacią krótkich, kilkugodzinnych kampanii, co może być dobrym wprowadzeniem dla nowych graczy. Dla starych wyjadaczy to może być jednak niewystarczające, biorąc pod uwagę wcześniejsze produkcje jak Medal of Honor: Allied Assault, czy inne strzelaniny z tamtych lat. Dlatego teraz coraz częściej dostajemy zapchajdziury. Z czym to się je?

Zapchajdziury: znajdźki, minigierki, konieczność powrotu do poprzednich lokacji, czasochłonne czynności spowalniające rozgrywkę, aktywności poboczne, misje typu „idź tam, znajdź to, przynieś mi z powrotem lub tamtemu gościowi wioskę dalej”. Zazwyczaj sobie myślisz – spoko, więcej gry dla mnie, fajnie spędzić sobie dodatkowo czas w świecie, który Ciebie jara w tym momencie. Siadłem jednak ostatnio do Yakuzy 0 i przytłoczyła mnie ilość czynności jakich mogłem się tam podjąć, w szczególności w dalszych partiach gry. Grę zakupiłem w lutym, ukończyłem dopiero w czerwcu. Włączył mi się tryb masterowania wszystkiego więc gdy zrozumiałem, że nie uda mi się scalakować tej gry po prostu przestałem w nią grać. Po jakimś czasie motywacja wróciła, założyłem sobie klapki na oczy jak dla koni, ominąłem wszystko co nie było związane z główną fabułą i przeszedłem tytuł. Chociaż to dobra gra, od razu ją po tym odinstalowałem. Co nie zagrało? Po pierwsze, żmudne, powtarzalne walki. Ja rozumiem, że pranie się po mordach jest podstawą tej gry, ale kiedy Twoja lista ciosów w pewnym momencie przestaje się powiększać, a Ty zauważasz, że tylko dwa ciosy warto używać. Wstawianie wtedy co rusz większej liczby przeciwników wcale nie jest dobrym rozwiązaniem. Tak, jak i upychanie losowych walk z gangolami. Na szczęście, te można później pomijać, kosztem wyrzucanych na jezdnię pieniędzy.

Czytaj dalej...


13 Maj 2019

Raz a dobrze
  • Publicystyka

Wychowany głównie na grach, które nie posiadały alternatywnych ścieżek fabularnych oraz tych typowo multiplayerowych, w których fabuła praktycznie nie istniała, mam problemy ze zrozumieniem potrzeby ponownego przechodzenia przed chwilą ukończonego tytułu.

Najlepszym przykładem jest tutaj mój spór o „Doki Doki Literature Club” z moją przyjaciółką. Cała historia zaczęła się od tego, że zostałem namówiony na wystartowanie streamu na Twitchu i w przypływie chwili chwyciłem właśnie „Doki Doki Literature Club”. Słyszałem bowiem same pozytywne opinie na jej temat, komentarze na Steamie też opiewają ją jako majstersztyk, a to, że jest darmowa jeszcze dołożyło do pieca zwanego „ochotą”. Więc odpaliłem co miałem i zacząłem grać. Niestety pomimo tego, że naprawdę dobrze się bawiłem to miałem problemy z ukończeniem nawet pierwszego podejścia. Aktywności w grze mnie odrobinę nużyły i były powtarzalne do bólu, do tego brak zaangażowania gracza w visual novelkach po prostu zniechęcał mnie do kontynuowania. Ale po paru dniach, urywanych, maksymalnie dwugodzinnych streamów udało mi się to ukończyć, niestety ostatnia najważniejsza część dokończona została już offline – również przez namowę „dokończ, to zobaczysz”. Śmiem twierdzić, że zakończenie podstawowej, pierwszej historii jakoś specjalnie mnie nie poruszyło. Więc odinstalowałem tę grę.

Czytaj dalej...


5 Kwi 2019

Biało-czerwona flaga
  • Publicystyka

W życiu prawie każdego gracza nadchodzi ten moment, gdy styka się z Japonią. Ich szkołą tworzenia gier, technologią, myśleniem, popkulturą. Rzekłbym, że dla zdecydowanej większości jest to proces nieświadomy. W przeszłości stwierdziłbym, że dotknął on znaczną część naszego społeczeństwa ze względu na wszechobecność tajwańskich klonów NESa, natomiast dzisiaj nie zdziwiłbym się, gdyby już co druga osoba grająca nigdy nie miała okazji zagrać w cokolwiek japońskiego. Osobiście o grach z Kraju Kwitnącej Wiśni dowiedziałem się właśnie podczas dni Pegazusa, kiedy to siedziałem przy takich grach jak Banana Prince czy Adventure Island 4 właśnie w języku japońskim. Lata później dowiedziałem się, że większość tytułów opykanych w tamtych latach pochodziła z Dalekiego Wschodu.

Ale czemu właściwie o tym piszę? Bo chciałbym przedstawić swoją miłość do japońskich gier. Jedni pokochali je za niezliczoną ilość zawiłych fabularnie i technicznie jRPG, dla innych będą to tytuły wyścigowe, jeszcze inni rajcują się bijatykami z tamtego kraju czy retro erkejdówkami. Podzielam ich zdanie ale to nie to spowodowało, że zakochałem się w produktach byłych samurajów. No dobra, trochę skłamałem, totalnie nie potrafię grać w jRPG. Ani w „nasze” RPG. Ale już wróćmy do głównego dania. Ja pokochałem te gry za ich popierdółkowatość. Kiedyś mogłem jedynie czasem czytać o dzikich pozycjach z Japonii w rubryce Ohayo Nippon w poczciwym szmatławcu, czyli PSX Extreme. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym miałem dostęp do szerokopasmowego połączenia z Internetem. Mogłem samemu pobrać sobie ROM i wrzucić go do emulatora czy też wypalić ISO na płytkę i wsadzić do przerobionej konsoli. Nie oszukujmy się, ile osób wtedy miało możliwość ściągnięcia sobie gier z Tokio?

Czytaj dalej...


12 Mar 2019

Zaimek męskoosobowy, trzecia osoba, liczba mnoga
  • Recenzje

Wszystko wraca: karma, Lessie, kolejne odsłony gier sportowych a także moda. Doczekałem się chyba czasów, w których stylistyka definiująca dość mocno świat mojego szczenięctwa znów święci triumfy i rozpala masową wyobraźnie konsumentów kultury niskiej. Na przełomie wieków wszystko musiało być w jakimś stopniu związane z wyobrażeniem zaawansowanej technologii oraz konsekwencji, które może ona spowodować, jakie wówczas panowało. Nikomu nie przychodziło jednak do głowy, by dla zaspokojenia tej dziwnej potrzeby poczytać książki Lema czy innego Asimova, interesowały nas raczej anime i manga, hollywoodzkie filmy i gry komputerowe. Mając odpowiednio niski numer PESEL, z pewnością na sam dźwięk utworu King Of My Castle przed oczami stają ci sceny z filmu (animowanego!) Ghost In The Shell. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że byłaś w kinie na pierwszej części Matrixa lub oglądałaś ją na kasecie VHS z pobliskiej wypożyczalni, a ten seans zmienił na trwałe coś w twoim mózgu. Nie wiedziałem wtedy co to jest cyberpunk, chociaż paradoksalnie byłem nim zafascynowany. Dziś to hasło powraca nie tylko przy okazji zapowiadanej przez polskie studio gry opartej na papierowym systemie RPG. Czy jest to echo dawnych fascynacji, rozbrzmiewające w utworach ludzi wychowanych na Akirze? Możliwe. Temat pozostawiam czytelnikom do samodzielnej interpretacji, potrzebowałem po prostu machnąć jakiś wstęp do recenzji.

Patrząc na okładkę Oni, bo o tej grze będzie teraz mowa, można śmiało zgadywać, z czym będziemy mieć do czynienia po umieszczeniu płytki w napędzie konsoli. Utrzymana w konwencji anime ilustracja ukazuje kobietę w dość futurystycznym wdzianku, dzierżącą broń palną. Na tej podstawie wywnioskować już można, że będzie to gra akcji z widoku trzeciej osoby, której fabuła umiejscowiona jest w dystopijnej przyszłości. Animowane intro potwierdza wszystkie przypuszczenia i dokłada do zestawu bardzo silne skojarzenia z Ghost In The Shell. Filtr nostalgii już zasłania moje oczy, wewnątrz głowy zaczynam słyszeć znajomą muzyczkę z niemieckiej VIV-y i… zaczyna się rozczarowanie. Powiedzmy, że widziałem sporo ładniejsze gry na drugie PlayStation. Jest po prostu brzydko i pusto, a w przypadku napotkania na większą ilość wrogów gra wchodzi w tryb PowerPointa. Nawet elementy pokroju awatarów bohaterów, które wyświetlają się przy napisach w trakcie konwersacji są narysowane na odpierdol. Nie popadnę w przesadę mówiąc, że 3/4 obrazków zawartych w Oni stoi na poziomie fanartów z Kawaii. To pogorszenie jakości względem okładki i klipu na starcie, jest dla mnie wciąż niezrozumiałe, wygląda to jakby do tworzenia tych grafik najęto licealistę, który inspiracje czerpał głównie z erotycznych mang. Nie jest to jednak najważniejszy czynnik wpływający na ocenę produkcji, więc zdjąłem okulary i spokojnie kontynuowałem rozgrywkę.

Czytaj dalej...


2 Lut 2019

Nie mam memorki, a muszę sejwować
  • Recenzje

Brud, rdza, elektronika i… bugi. I Have No Mouth and I Must Scream to typowy point-and-click lat dziewięćdziesiątych: dużo guziorów w interfejsie, czasem nielogiczna rozgrywka i mikroskopijne przedmioty do zebrania, które podświetlają się tylko na jednym określonym pikselu. Fabuła opiera się na opowiadaniu Harlana Ellisona pod tą samą nazwą, które swoją drogą jest zarówno prima sort, jak i krótkie. Po przeczytaniu recenzji zachęcam do jego lektury. Historii przestawionej w grze nie nazwałbym alternatywną, jest ona bardziej dopełnieniem literackiego dzieła, poprowadzoną trochę inaczej.

Zaczyna się następująco. Trwająca zimna wojna zamienia się w prawdziwy konflikt głównie między państwami Rosji, Chin i Stanów Zjednoczonych. Podczas wojny, supermocarstwa te budują superkomputery posiadające sztuczną inteligencję, nazwane „Allied Mastercomputer”. Celem ich jest prowadzenie konfliktu, który wydaje się być zbyt skomplikowany dla ludzkiego umysłu. Pewnego dnia super pecet USA staje się samoświadomy i przyjmuje sobie imię AM. Cogito ergo sum: I think, therefore I am. Następnie wchłania w siebie kompy Chin i Rosji, rozpoczynając masowe ludobójstwo.

Czytaj dalej...