14 Lip 2017

Za hajs z najntisów baluj

Mamy rok 2017. Nintendo niedawno wypuściło na rynek NESa, a Nokia już zaraz dostarczy konsumentom model oznaczony numerem 3310. No i nie możemy zapomnieć o Sedze, która dopiero co wydała swój flagowy tytuł Sonic The Hedgehog. Nie żadną kontynuację, chodzi o tę samą grę co w 1991 roku, tyle że na telefon. To nie jedyne grzeszki branży gier, która woli jechać na nostalgii, zamiast dostarczyć czegoś nowego graczom. Po co, skoro „weterani” będą zachwyceni reedycjami szpili, które katowali w swoim dzieciństwie. Do czego ogólne przyzwolenie na „retro feeling” doprowadza?

Zacznijmy od najmniejszego zła, czyli pixel art. Osobiście uwielbiam ten styl graficzny, ale twórcy gier indie za bardzo kierują się w tę stronę. Wydaje się, że co druga niezależna gra nawiązuje grafiką do staroci z Pegazusa, czy trochę nowszego SNESa. Owszem, bardzo często są to dobre i grywalne tytuły, lecz z racji powielania schematów, zazwyczaj nie da się odróżnić ich od siebie. Zamiast eksperymentować z prezentacją gry, twórcy preferują iść utartym szlakiem, który przecież jest dla nich kurą znoszącą złote jaja. Na szczęście, kiedyś deweloperzy mieli jaja i nie bali się postawić na nietuzinkowość. Do pionierów tego powrotu do korzeni nic nie mam, propsuję Super Meat Boya czy Retro City Rampage. Chwalę sobie Guacamelee, że nie wybrało drogi na skróty, tylko stworzyło własny, unikatowy klimat. A o was Sonic Manio czy Double Dragonie IV, nie wiem co mam sądzić. Próbowaliście kiedyś wejść w świat „aktualnej” grafiki, lecz nie wyszło wam to na dobrze. Może właśnie tutaj powinniśmy akceptować wyjątki, cieszyć się z takiego obrotu sprawy?

Średnie zło – reedycje konsol i śmieszne, chińskie pudełeczka, w które można wetknąć równocześnie gry z wielu starszych sprzętów. Od lat zalewają rynek, od lat ciągle znajdują naiwnych nabywców, którzy liczą na cuda-wianki. Szkoda, że zdecydowana większość takowych urządzeń to proste emulatory, które nie zawsze potrafią sprostać zadaniu, do którego zostały stworzone. Najczęściej można spotkać się z kiepskim odwzorowaniem warstwy dźwiękowej, ale zdarzają się też problemy z grafiką czy dziwnymi paletami kolorów. Skrzynki, które mają z góry ustaloną listę gier, często borykają się z kiepską selekcją tychże tytułów. A w tych z miejscem na oryginalny kartridż, nie zawsze będziemy mogli w niego zagrać. Bo jak wspomniałem, prosta emulacja nie pozwala na korzystanie z dobrodziejstw zawartych na drukowanych płytkach wewnątrz plastikowych obudów, takich jak specjalne chipy. Nie mówiąc o tym, że w nielicencjonowane tytuły czy hacki nie będziemy mogli zagrać, gdyż sumy kontrolne zgranych ROMów nie będą się zgadzać z tym, co nasza konsolka ma w swojej bazie danych. Warto również wspomnieć o lenistwie firmy Nintendo, która w swojej w reedycji NESa po prostu ściągnęła z Internetu kopie gier i wrzuciła do systemów. Serio. Ostatnio widziałem też jak pewien polski twórca na YouTube podniecał się wydaniem Retrona HD. Sprzętu, który od Pegazusa różni się jedynie wtykiem na pady (oryginalny nintendowski) oraz wyjściem HDMI. A, no i ceną, $40, zamiast podwórkowych 30 złotych. Ale HDMI, co nie?

No i największa udręka aktualnej generacji konsol – remastery. Po co wydawać miliony na tworzenie nowych IP, bądź technologii, skoro można wydać jeszcze raz tę samą grę. Najlepiej jak najmniejszymi wysiłkiem, to jest podbijemy rozdzielczość gry, tekstury, wrzucimy może trochę bardziej szczegółowe modele. No i gotowe! Dodajmy jeszcze HD do tytułu, żeby pokazać, że coś tam pogrzebaliśmy przed ponownym wydaniem. Co z tego, że pozycja ta odstaje od innych na rynku, straszy archaizmami, a animacja potrafi chrupnąć jeszcze bardziej, niż w swoim pierwotnym wcieleniu. Ważne, że można trzepać hajs na ludziach, którzy w dany tytuł jeszcze nie grali, bądź chcą popykać ze względu na sentyment. Osobiście przeważnie nie widzę w ogóle sensu wydawania takich potworków. Przecież gracz może zakupić starszy sprzęt wraz z daną grą. Jasne, ani wydawca, ani producent konsoli na tym nie zarobią. Ale już kiedyś dostali za to pieniądze do swych portfeli. Oczywiście, jak wszędzie, są wyjątki. Sądzę, iż jeżeli gra została wydana już szmat czasu temu, a jej dostępność na rynku wtórnym jest bardzo ograniczona, takowe remastery, bądź nawet remake’i są uzasadnione. Jak na przykład nadchodzący zestaw z trylogią .hack//G.U., który jest okropnie trudno dostępnym tytułem na poczciwym PlayStation 2. Innym dobrym pomysłem jest również odświeżenie pamięci graczy. Gdy wychodzi najnowsza część serii, która od lat nie była kontynuowana, warto w jakikolwiek sposób wydać ponownie poprzednie. Patrzę na Ciebie Shenmue, tutaj jest to wręcz konieczne, gdyż na samej sławie poprzednich gier, „trójka” może nie sprzedać się. Wydawnictw takich jak LocoRoco czy Parappa the Rapper natomiast nie rozumiem. Owszem, minęło od ich debiutu 10 lub 20 lat, w zależności od tytułu, ale nie są to żadne niedocenione, bądź wielce rzadkie pozycje.

Historia zatoczyła koło. Leniwi wydawcy nie widzą powodów, by tworzyć coś nowego. RemasterStation 4 sprzedaje się wystarczająco dobrze, z braku nowych i dobrych gier ludzie sięgają po większość rzeczy, jakie wychodzą na nowe konsole. Łykają wszelakie remastery jak pelikany. Czynnik „retro” działa na nich jak płachta na byka, powodując opustoszenie kieszeni z ciężko zarobionych pieniędzy na rzecz nostalgii. Bo dziecięce lata wspominamy bardzo miło. Przez różowe okulary. Ale nie możemy się przecież mylić! Ta gra musi być tak samo fajna jak 30 lat temu!

- jakbu