29 Kwi 2018
Sushi po amerykańskuNie minę się chyba z prawdą, jeżeli powiem, że gry video w obecnej postaci, swoje istnienie zawdzięczają głównie Japonii. Jest to bowiem kraj, który dał nam Nintendo, Sony oraz Segę (choć ta korzeniami sięga w pewnym stopniu USA). Te miłe sercu słowa, będące nazwami firm, które stworzyły dla nas kultowe konsole oraz przeznaczone na nie gry, rządziły umysłami fanatyków elektronicznej rozrywki przez wiele lat. Mimo tego, że w tle przewijało się zasłużone niegdyś Atari, większość tytułów, w które szarpaliśmy w wieku pacholęcym, a które wywarły na nas pewnie niemały wpływ, powstało w słynnym Kraju Kwitnącej Wiśni. I chociaż zachodni developerzy nie siedzieli z założonymi rękoma, to do połowy trwania szóstej generacji konsol(nie zajmujemy się tu rynkiem PC) karty rozdawali Japończycy.
Wielka trójka producentów maszynek do grania walczyła między sobą o względy graczy, niczym w szesnastym wieku Oda Nobunaga i przeciwne mu klany o kolejne prowincje Japonii. Równowagę w przyrodzie zakłóciło dopiero odejście Segi, która na skutek ciągnącej się przez jakieś trzy generacje sprzętu serii dość niefortunnych decyzji, nastawiła się na tworzenie jedynie softu dla dotychczasowych wrogów. Może i należało uronić łzę nad Dreamcastem ale nie było na to czasu, ponieważ każdy z zaciekawieniem i w napięciu obserwował graczy pozostałych na polu walki. Wydarzenia te miały miejsce w pierwszej połowie Roku Pańskiego 2001. Parę miesięcy później świat ujrzał już nową konsolę Nintendo, która miała stanowić konkurencję dla rozpasanego na rynku PlayStation 2, oraz powitał na arenie nowego zawodnika. Kojarzący się do tej pory głównie z najchętniej piraconym systemem operacyjnym dla komputerów PC, Microsoft, bo o nim mowa, zajął pozostawione przez Segę miejsce przy stole. Pomiędzy Japończykami, zaczął panoszyć się sporych rozmiarów Amerykanin o zasobnym portfelu. Przycisk start bowiem został naciśnięty przez Xboxa. Nie oszukujmy się, konsole konkurencji nie zbliżyły się nawet do wyniku jaki w tej generacji wyśrubowało Sony, ale firma z Redmond zaznaczyła w udany sposób swoją obecność w tej dziedzinie, delikatnie wyprzedzając pod względem ogólnoświatowej sprzedaży Nintendo. Żeby poprawić ten wynik przy starcie kolejnego sprzętu, Microsoft postanowił zawalczyć o rynek, na którym zdecydowanie odniósł porażkę. Chodzi oczywiście o Japonię.
W jaki sposób można zachęcić ludzi, z kraju, na który USA zrzuciło dwie atomówki, do kupowania amerykańskich konsol zamiast rodzimych? Pozyskując na wyłączność gry, które z dużym prawdopodobieństwem spodobają się tamtejszym klientom. Mając do dyspozycji spory budżet, można zdziałać naprawdę wiele. Xbox 360 kusił więc mnogością ekskluzywnych tytułów dostarczonych przez japońskich developerów. Swego czasu głośną sprawą było uformowanie się studia Mistwalker, zrzeszającego w swych szeregach zasłużonych twórców gatunku jRPG. Hironobu Sakaguchi czy Nobuo Uematsu to osoby, które średnio zorientowany w temacie gracz powinien kiedyś przynajmniej słyszeć.
Trzystasześćdziesiątka dostała od tej ekipy dwie gry: Blue Dragon i Lost Odyssey. Jeżeli graliście kiedyś, w którąś część serii Dragon Quest albo w Chrono Trigger, to rzut oka na okładkę „Niebieskiego Smoka” powinien wywołać miłe skojarzenie. Wszakże za wygląd świata przedstawionego odpowiadał nie kto inny niż Akira Toriyama, znany w naszym kraju za sprawą nadawanego niegdyś na RTL7 anime „Dragon Ball”, będącego adaptacją mangi o tym samym tytule. Zabawne, że tak dużo rzeczy, w których tego człowiek w jakimś stopniu maczał palce, ma w tytule słowo „dragon”. Sama gra była klasycznym jRPG bez szczególnych innowacji w rozgrywce. Na pochwałę zasługuje system profesji, w jakich może się doskonalić każda z postaci. Możemy je oczywiście zmieniać wedle uznania, co urozmaica trochę rozgrywkę, choć nadal nie jest to niedościgniony poziom Final Fantasy V, którego job system wspominam z sentymentem po dziś dzień. Jeżeli chodzi o fabułę, to produkcja ta stoi na poziomie taśmowo produkowanych shounenów. W skrócie: grupka dzieciaków zdobywa moce, dzięki którym może stanąć w obronie ludzi nękanych przez złego karzełka. Jest to raczej tytuł, kierowany do nieco młodszych odbiorców. Nie dziwi więc, że na podstawie Blue Dragon powstało anime oraz dwie różne serie mang. W założeniach miało to chyba jeszcze bardziej przekonać japońskich klientów do zakupu konsoli Billa Gatesa, która była w ich kraju rozprowadzana w zestawach z rzeczoną grą.
Z kolei Lost Odyssey stawiało na bardziej dojrzały sposób ukazania historii i poważniejszą tematykę. Wcielamy się w niejakiego Kaima, który żyje dłużej niż dzikie gęsi i uchodzi za nieśmiertelnego. Jego niezwykłe „właściwości” zostały dostrzeżone przez wysoko postawionych ludzi, którzy zlecają mu misję, jakiej nie podołałby nikt inny. Przy okazji możemy też dowiedzieć się o różnych wydarzeniach, w których na przestrzeni wieków uczestniczył główny bohater. Pod względem rozgrywki w dalszym ciągu mamy jednak do czynienia z klasyczną szkołą japońskich gier RPG. Produkcja ta przypomina trochę poczciwe Final Fantasy X, chyba ostatnią część serii, której nie dotknęły żadne rewolucyjne zmiany w mechanice. Jeżeli to zdanie Cię nie zachęciło, to dodam, że Sakaguchi odwalił kawał dobrej roboty pisząc scenariusz, a odkrywanie przeszłości Kaima to sam miód. Ostatnio nie słyszy się za dużo o studiu Mistwalker, a szkoda ponieważ solidna bomba od tej ekipy mogłaby zachęcić parę osób do zakupu Xbox One. Mam także wrażenie, że ich ewentualna nowa gra urozmaiciłaby nieco zdominowany przez kolejne Persony i Finale gatunek.
Xbox 360 dostał na wyłączność naprawdę dużo jRPGów spod ręki różnych zasłużonych twórców, większość z nich trafiła jednak po jakimś czasie na PS3, zazwyczaj w wypasionej wersji z dodatkową zawartością. Taki los spotkał np. Star Ocean: The Last Hope oraz Eternal Sonata znaną w Polsce jako „ta gra o Szopenie”, które debiutowały na sprzęcie z literką X w nazwie. Można było przewidzieć taki rozwój wypadków. Developerzy i wydawcy pewnie trochę się niecierpliwili, ponieważ sprzedaż ich produktów nie mogła osiągnąć szczególnie wysokiego poziomu z powodu sztucznych ograniczeń. Nic w tym dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się okazja, starali się pozyskać nowych klientów, którzy z jakiegoś powodu nie przepadali za sprzętem Microsoftu. Podobnie wyglądała przecież kwestia ekskluzywności Resident Evil 4, które miało pojawić się wyłącznie na konsoli Nintendo GameCube. Jak już wcześniej wspomniałem ilość egzemplarzy PlayStation 2, w domach graczy z całego świata była przytłaczająca. W interesie Capcomu leżało więc, aby w jakiś sposób umieścić swój najlepszy wówczas szpil w napędach tychże czarnulek i tak też się stało. Wersja na PS2 była po brzegi napakowana bonusami względem oryginalnego wydania, co niewątpliwie ucieszyło rzeszę graczy. Dziś takie rzeczy nikogo już raczej nie szokują, przyzwyczailiśmy się przez mijające lata do „czasowych exclusive’ów” i tym podobnych dziwactw. W czasach Xboxa 360 można było jednak czuć się jeszcze oszukanym przez tych chciwych ludzi, co to gry robią nie z pasji a dla pieniędzy tylko.
Wróćmy jednak do meritum, czyli japońskich tytułów dedykowanych trzystasześćdziesiątce. Nie samymi jRPG japończycy przecież żyją. W Tokio szanowanym gatunkiem gier są przecież również shoot ‘em upy nazywane pieszczotliwie shmupami. W naszym kraju nie jest to raczej gatunek szczególnie popularny, ale chyba każdy grał w jakiegoś jego przedstawiciela. Kojarzycie te gierki, w których steruje się jakimś samolocikiem czy innym statkiem kosmicznym lecącym z lewa na prawo lub z dołu do góry, na którego drodze staje mniej więcej milion przeciwników i przeszkód? Mniej więcej tak wygląda 3/4 shmupów. Trochę sobie żartuję, ale jest w tym sporo prawdy i nie ma co się temu dziwić, taki setting nasuwa się naturalnie. Sam nie jestem za dobry w tego typu produkcje, lecz muszę przyznać, że gdy już przestaje się oglądać napis „game over” przed końcem pierwszego etapu, zaczynają one dostarczać ogromnych pokładów satysfakcji. Xbox 360 może poszczycić się w tym temacie całkiem niezłym repertuarem.
Studio CAVE dostarczyło sporo materiału dla konsoli Microsoftu, który na nasze nieszczęście nie opuścił w całości granic Japonii. To doskonała okazja by jeszcze raz podziękować ludziom, którzy wymyślili blokady regionalne. Gry tej ekipy mogą jednak rzeczywiście być, trochę zbyt „japońskie” dla wielce poważnych Europejczyków. Dla przykładu w Deathsmiles zamiast pojazdem bojowym kierujemy słodkimi dziewczynkami z magicznymi mocami i dużymi oczami. Żeby było zabawniej, to akurat ta gra ukazała się poza Japonią, podobnie jak świetna Akai Katana. Jeżeli nie boisz się dostać oczopląsów od ogarniania wzrokiem setek pocisków, pojawiających się na ekranie w tym samym czasie (na tego typu shoot ‘em ppy mówi się często bullet hell), to polecam zainteresować się bliżej tytułami dostępnymi w naszym regionie. Dodatkowo przemawia za tym płynność z jaką działają one na Xboxie 360, która powinna zadowolić fanatyków gier arcade.
Ponadto w ramach usługi Xbox Live Arcade można także wejść w posiadanie cyfrowych wersji takich klasyków gatunku jak Radiant Silvergun czy Ikaruga, które po prostu warto znać, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Jest to doskonała okazja żeby zapoznać się z uznanymi produkcjami, które w Polsce, z racji niskiej popularności sprzętów, na których się one pierwotnie ukazały, mogły nam po prostu umknąć. Przy okazji nadmienię, że ceny oryginalnych wydań mogą przyprawić wrażliwszych graczy o problemy z sercem.
Microsoft naprawdę postarał się, by w siódmej generacji konsol przekonać do siebie mieszkańców Japonii. Xbox 360 dzielnie walczył na terytorium opanowanym przez wroga, dostarczając wartościowych gier, których wcześniej nie powiązalibyśmy z tym konkretnym sprzętem. W teorii powinno to zadziałać, ale życia nie oszukasz jak mawiał klasyk. Chociaż wynik finansowy względem poprzedniej maszynki został poprawiony, to i tak Kraj Kwitnącej Wiśni nigdy nie pokochał X Pudła. Dziś możemy natknąć się na zabawne doniesienia o tym jak to, przez tydzień w całej Japonii sprzedano raptem kilka sztuk Xboxa One. Widocznie wbrew powszechnej opinii, biblioteka gier nie zawsze jest czynnikiem, który decyduje o popularności danego sprzętu. Microsoftowi należy się mimo wszystko szacunek za podjęcie wyzwania z góry skazanego na porażkę.