13 Cze 2018
GungraveGungrave
Lubicie anime? No wiecie, te chińskie bajki, w których osiłki biją się po głowach, małe dziewczynki mają magiczne moce, chomiki jedzą słonecznik i tym podobne. Otóż ja przeżywałem fascynację takimi serialami animowanymi gdy byłem nieco młodszy, a i dziś zdarzy mi się coś obejrzeć bez poczucia wstydu i utraty szacunku do własnej osoby. Myślę, że to odcisnęło piętno na moim poczuciu estetyki. Okładki gier, na których widzę postaci niemal żywcem wyjęte z tak lubianych niegdyś bajeczek przykuwają mój wzrok. Druga sprawa, że po prostu lubię japońskie gry. Gdy pewnego razu szperałem w pobliskim sklepie pośród tytułów na PlayStation 2, w moje ręce dostało się pudełko, z napisem Gungrave i obrazkiem utrzymanym w stylistyce japońskich filmów animowanych, przedstawiającym jakiegoś dziwaka z dwoma spluwami. To wystarczyło bym zdecydował się na zakup.
Osoba mająca największy wpływ na tę produkcję od strony artystycznej to Yasuhiro Nightow, czyli człowiek odpowiedzialny za szalenie popularną niegdyś mangę pod tytułem Trigun, mającą swoich fanów także w naszym kraju. Gość zaprojektował postacie i napisał fabułę, za co ma u mnie plusa. Trzeba mieć naprawdę głowę na karku, żeby w jakiś sensowny sposób stworzyć historię do gry, w której przez około dwadzieścia minut każdego poziomu nie ściągasz palca ze spustu. Z szacunku do czytelników nie będę jej streszczał, powiem tylko, że jest to historia o zemście, osadzona w świecie niewesołej przyszłości, gdzie technologia jest w stanie oszukać śmierć. Zaznaczę też, że dostrzegam w postaci Grave’a kilka „inspiracji” takimi seriami jak Hellsing (typ mógłby być bratem Alucarda) czy Devil May Cry (dwa gnaty jako podstawowa broń). Myśle, że ogólna stylistyka tej produkcji jest jej najmocniejszą stroną. Kolejne elementy intrygi odsłaniają się przed graczem w trakcie pięknych scenek, które można łatwo pomylić z tradycyjną animacją. Naprawdę wygląda to kozacko na małym telewizorku CRT. Niestety, gdy przejmujemy kontrolę nad protagonistą, następuje znaczny spadek jakości wyświetlanej grafiki, co może dziś wielu z nas przeszkadzać. Tę wadę, podobnie jak nudne i puste lokacje, oraz spadki w płynności zrzucam jednak na czas w jakim Gungrave debiutował, a był to rok 2002. Zdaję sobie sprawę, że lepiej było załadować więcej przeciwników na metr kwadratowy, niż tracić zasoby konsoli na bzdurne elementy otoczenia jak np. wazonik. Powiem więcej, ja takie podejście szanuję.
To jest Gra przez duże G, jeśli chodzi o rozgrywkę. Określa się ją jako strzelankę z widoku trzeciej osoby i jest to całkiem dobra klasyfikacja, jednak zauważyłem w niej pewne pokrewieństwo z chodzonymi bijatykami w stylu Final Fight. Zamiast pięści używamy co prawda pokaźnego arsenału broni palnej, ale nie musimy się wcale starać by trafić w cel. Szczerze mówiąc funkcja blokowania celownika na konkretnym przeciwniku wydawała mi się całkowicie zbędna i lepiej radziłem sobie bez żadnego wspomagania. Można także delikwenta sieknąć wielką trumną przez łeb, jeżeli podejdzie zbyt blisko nas. Sama trumna pełni wiele funkcji i nie chodzi tu o wygodne spanko, w razie problemów może posłużyć za wyrzutnię rakiet lub coś w stylu miniguna. Gungrave po prostu ma w sobie coś ze starszych produkcji przeznaczonych na automaty. Zadanie jest proste, droga do jego wykonania dość widowiskowa i satysfakcjonująca. Tu nikt nie sili się na tani realizm, przeciwnicy wyskakują z każdej strony w takich ilościach, że mogliby zaludnić jakieś nieduże państwo. Giną rzecz jasna równie szybko co się pojawiają, wywołując u grającego miłe uczucie dobrze wykonanej roboty. Zawsze, gdy mordowanie bandziorów i potworów zaczyna się robić nużące, możemy liczyć na małą zmianę w postaci walki z bossem. Nie jest to na pewno poziom Metal Gear Solid, ale potyczki z ciekawie przedstawionymi szefami zaliczyć należy na plus, zwłaszcza ze względu na stylowe sekwencje kończące, jakie możemy podczas nich odpalić. Licznik punktów motywuje nas dodatkowo, byśmy starali się troszkę bardziej niż mamy to w zwyczaju i nie tracili rezonu, bo przecież nikt nie lubi oglądać literki D przy podsumowaniu poziomu.
Twórcy pomyśleli o biednych bębenkach graczy, narażonych na niesamowity hałas jaki generują spluwy. Po skopaniu kilkuset tyłków zasługujemy przecież na chwilę wytchnienia, dlatego między kolejnymi etapami trafiamy do kryjówki bohaterów, gdzie gra ładna jazzowa muzyka i nikt do nas nie strzela. Jest to całkiem sprytnie zakamuflowane menu. Możemy tu np. zapisać stan gry lub porozmawiać z postaciami, które współpracują z Grave’em. Mają po kilka linijek tekstu do przekazania, za każdym razem gdy odwiedzasz melinę, to miłe ale nie wnosi za dużo do rozgrywki. Wolę bawić się z kotkiem w No More Heroes.
Jest jeszcze jedna cecha, która przybliża produkcję studia Red Entertainment do arkejdówek, a mianowicie czas potrzebny na jej ukończenie. Nawet będąc ciapą nie będziemy się bawić dłużej niż jakieś trzy godziny z małym hakiem. Niby nic strasznego, wiele tytułów oferuje przecież super dodatki do odblokowania po przejściu głównego wątku. Problem w tym, że Gungrave do tego grona nie należy. Pozostaje nam więc bicie własnych rekordów. Można też postarać się o zdobycie wszystkich figurek w galerii postaci, jednak to licha nagroda za wysiłek włożony w jej osiągnięcie. W tym wszystkim nie pomaga fakt, że poziomy są liniowe do bólu i nie widzę w nich możliwości do jakichkolwiek wariacji, żadnych alternatywnych ścieżek do wyboru. Długość to chyba największa wada tej gry. Z drugiej strony pozwala na wchłonięcie jej na jedno posiedzenie bez szczególnych poświęceń. Myślę, że to też silnie wpływa na jej całościowy odbiór.
Gungrave doczekał się adaptacji w formie anime, oraz kontynuacji również na PlayStation 2 pod tytułem Gungrave: Overdose. Mimo tego nie zdobył szczególnej popularności i jest tytułem raczej zapomnianym przez ogół graczy tego świata, a szkoda, bo miał potencjał na naprawdę porządną masakrę. Jest jednak nadzieja. Na PlayStation 4 pojawił się niedawno Gungrave VR, przedstawiający ponownie wydarzenia z poprzednich gier, tym razem przy użyciu gogli wirtualnej rzeczywistości. Jest to prawdopodobnie wprowadzenie przed nową częścią cyklu, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku.